AFRYKA - MARATON

Jeszcze rok temu nie wiedzia�em nic o miejscach, kt�re teraz rozniecaj� we mnie �ywy ogie� emocji. Z jednej strony National Geographic, z drugiej sensacje telewizyjnych news�w i pytanie: co jest po �rodku?!. - Mapa Afryki? - zapyta� w�a�ciciel ksi�garni - nie mam, nikt o to nie pyta, to nie jest popularny kontynent. W tym dniu podj��em decyzj� o wyje�dzie. Dzie� przed wyjazdem, zaraz po spotkaniu w regionalnej telewizji, dosta�em na po�egnanie szereg telefon�w: ,,To jakie� wariactwo, tyle tysi�cy kilometr�w z RPA do Libii przez Angol�, Kongo, bez pieni�dzy, autostopem, w trzy miesi�ce, bez znajomo�ci j�zyka i w dodatku samotnie - pewna �mier� - cz�owieku opanuj si�! Targany spazmami strachu, zm�czony i samotny, ockn��em si� na lotnisku w Cape Town 21 lipca o godz. 11.00 czasu miejscowego.

Z tego miejsca kilometr po kilometrze postanowi�em przesuwa� swoj� prywatn� granic� strachu, zmierzaj�c ku p�nocy. Zima w RPA przypomina jesie� w Polsce. 15oC, strugi deszczu, zacinaj�cy wiatr, ja ze zwojem pogniecionych wydruk�w z Internetu. Numery telefon�w niestety nieaktualne. Dzi�ki uprzejmo�ci pewnej Afrykanerki uj�tej moim l�kiem przed ogromem tej podr�y zostaj� poznany z cz�owiekiem znaj�cym jedynego tutaj polskiego ksi�dza, Mariana Kuliga.

Po dw�ch dniach smagany wiatrem i deszczem stoj� na ciesz�cej si� z�a s�aw� trasie N7, prowadz�cej do Namibii. Na przemian to mokn�, to susz� si� w jakim� samochodzie pr�buj�c usilnie zrozumie� zniekszta�cony angielski w wydaniu afrykanerskim. Szybko zag��biam si� w g�rzysta krain� Namakwalandu. W Vandyrsdorfie zaczepia mnie kilku podpitych miejscowych. Pytaj� o jakie� suweniry z Europy. Pocz�tkowa agresja przeradza si� w natarczyw�, dzieci�c� ciekawo��. Tutaj przechwytuje mnie Mateus Manuel - pogodny m�ody Namibyjczyk. Dzwoni�c z zimna z�bami zaprasza do swojej osady w Nordoover (na granicy RPA z Namibi�). O dwunastej w nocy, po przekroczeniu granicy, wysiadam na starej ledwo o�wietlonej stacji benzynowej. Godzina duch�w obfituje w jeszcze czarniejsze ni� zazwyczaj postacie. - Czy znacie Mateusa Manuela? Jechali�my razem. Ma tu po mnie przyj��, mieszka gdzie tutaj, w wiosce - pr�buj� nawi�za� kontakt. - W tej wiosce mieszka 2000 ludzi - kontakt zosta� nawi�zany.

Budzi mnie zimno i kilkadziesi�t wpatrzonych we mnie par oczu. Moje rzeczy! - s�. Ta wioska to mieszanka epok - s�omiane sza�asy wyposa�one w plastikowe wie�e stereo, s�upy elektryczne, telewizja i ani jednego wychodka. Jest p�asko i pusto. G�ry zosta�y po drugiej stronie rzeki Oranje. Nie gotuje si� tu zbyt wiele, drewno trzeba nosi� z daleka. A jednak na przek�r trudno�ciom jest w ludziach magia rado�ci i beztroska. Kobiety stadnie zaplataj� sobie w�osy, m�czy�ni rze�bi� drewniane suweniry, �winie weso�o kwicz�, a dzieci przerabiaj� na zabawki wszystko, co znajd�. Jestem zzi�bni�ty i g�odny. Po dziewi�ciu godzinach czekania nadje�d�a "m�j" kierowca - Danny - afrykaner z Cape Town. Tras� B1 przemierzamy stepowy, p�aski bezkres Namibii, gdzie dwa miliony ludzi pos�uguje si� prawie stoma j�zykami lokalnymi. - �miej si� i b�d� weso�y a b�dzie dobrze. Jutro b�dzie jutro! - tak Danny kwituje europejski zwyczaj zamartwiania si� przysz�o�ci�.

Gwa�towne hamowanie - stado ma�p nie�piesznie przekracza szos�. Zaje�d�amy do Windhoek - stolicy Namibii. 1600m n.p.m. Wsz�dzie niemieckie nazwy ulic i rezydencje okolone drutem kolczastym pod napi�ciem elektrycznym. Nie wiem dlaczego, ale mam jakie� dziwne historyczne skojarzenia. Przeznaczenie podsuwa mi Mao - w�a�ciciela burdelu i jego czarne pere�ki. Wszystkie s� u�miechni�te i ka�da chce przyjecha� do Polski. Na pace pick-up'a, noc�, wraz z dziesi�cioma niewidzialnymi wsp�pasa�erami mkniemy do granicy. Zimno przyt�pia l�k przed "prawdziw� Afryk�", jak� mam ujrze� rano. Oshikango. Boj� si� wysi���. Zgie�k. Tysi�ce czarnych i ja jeden bia�y. Ka�dy chce mi pom�c, dotkn��, gada� do mnie. Zamieszanie przyci�ga innych, innych...w c i � � si� schodz� - jestem gwiazd�. Tutaj czas stan�� w chwili rozpocz�cia wojny domowej tj.30 lat temu. Pe�no dzieci, taczek, kur i chudych ps�w - teleportacja na inn� planet�. Nawet �winie wygl�daj� jak nie z tej ziemi.

- Polako? - z u�miechem pyta korpulentny oficer graniczny - Si, odpowiadam. - Only tu handret dolars. Aj lajk polakos-amerikanos six handret dolars. Rapido, rapido. - Visa, visa - otwieram paszport. - Visa no importante, only tu handret dolars... aj lajk polakos. Rozwalonym minibusem bujamy si� od lewej do prawej omijaj�c wyrwy w pod�o�u. Asfalt sko�czy� si� w Oshikango. Do Lubango zosta� dzie�, dwa dni drogi. Kilometry zosta�y w Namibii. Rado�� i muzyka przy�miewaj� samotno�� i b�l w podkurczonych kolanach. Jaka� kobieta prosi o �yk wody, kto� �yczy mi szcz�cia na trasie. Jest coraz czarniej i gor�cej. Lubango - Alejandro Plac. Cud-mikrobusy w stanie wskazuj�cym na kompletne zu�ycie mieszcz� 20 os�b razem z baga�em. Trafiam na pewnego oszusta, jego oczy m�wi� mi prawd�. Afrykanie, kt�rych spotykam, nie potrafi� k�ama�. S� jak dzieci - od razu wszystko po nich wida�. Jedziemy - 20km/h?! Wszyscy rado�ni....W ko�cu jest transport. Ma�e r�czniki do usuwania kurzu z twarzy i trzcina cukrowa dla os�ody �ycia. Po pi�ciu godzinach strzela �ysa opona. - Dlaczego stoimy? Nie ma komu opony zmieni�?, dopytuj� si�. - Nie ma ko�a na zmian�! - �mieje si� Kongijczyk Bienvenue. Patrz� na ludzi. Jedynie ja jestem zdziwiony. Tutaj nikt nie my�li o jutrze. - I co teraz?!, pytam.- Nic...Czekamy... Gdzie� si� �pieszysz? Tego popo�udnia, jak granic� d�wi�ku, przekroczy�em granic� czasu - teraz najmniejsz� warto�ci� na skali s� zamiast minut i godzin dni i tygodnie.

W Bengueli intryguje mnie kilkudziesi�ciotysi�czny rynek - k��bowisko ha�asu, kolor�w, ludzi, �mieci i zwierz�t. Na �cianie plakaty z Bruce'm Lee, nad �cian� bilboard z reklam� proszku OMO a pod tym ci�g krzywych straganik�w z mieszank� banan�w, mi�sa i farb do w�os�w na kontuarach. Transport to g��wnie pusu-pusu (drewniane w�zki i taczki) i murzy�skie g�owy zwie�czone miskami, skrzynkami i pi��dziesi�ciolitrowymi pojemnikami z wod�. Czarny kr�g natarczywych sprzedawc�w zacie�nia si� wok� mnie. Jest na to spos�b - ci�gle by� w ruchu. Kury, kr�liki, ryby i ludzie - wje�d�amy do Luandy, marzenia ka�dego Angolano. Kalejdoskop obraz�w. Mn�stwo porzuconych niezniszczonych pojazd�w.

- Uwa�aj samoch�d! - Toyota ociera si� o mnie. - To jest pobocze do cholery!, w�ciekam si�. - Afryka - tu wsz�dzie jest szosa, tylko nie ma asfaltu - t�umaczy Bienvenue. Przekupki z niemowlakami na plecach, przyodzianie w l�ni�ce kaby (tradycyjne kobiece suknie) dogl�daj� skwiercz�cych na rusztach kurczak�w. Zapach spalonego mi�sa zmieszany z kurzem i spalinami wnika przez sk�r� i zostaje na d�ugo. Tysi�ce czarnych, rozgadanych i roz�piewanych g��w. Mi�dzy nimi pryzmy palonych na miejscu �mieci. Jakie� sklepiki. Nie ma ich zbyt wiele - ca�y handel odbywa si� na rynkach, ca�e za� �ycie na ulicy. Zdaje si�, �e wszyscy w dzielnicy s� znajomymi, bo zewsz�d dochodz� mnie spontaniczne okrzyki powita�. - Dok�d si� �pieszysz? - rzuca Bievenue. - Nigdzie, przecie� normalnie id�, odpowiadam.- To ja id�, ty biegniesz. Europa, Europa - kr�ci g�ow�.

Uczestnicz� w pogrzebie. Pi�� dni obrz�du. Setki cz�onk�w rodziny. �piew, taniec, rado��, rozpacz - emocje. Widz�, �e dzieci tutaj szybko staj� si� doros�e, po raz kolejny zatrzymuje mnie policja, Papa �emba wydaje now� p�yt�, na Kasendzie (dzielnica Luandy) zabijaj� cz�owieka - widz� to. - Po choler� tamten go zastrzeli�?, pytam.- W Afryce �ycie si� nie liczy, pok��cili si�. Tamten mia� pistolet.

Wzruszony �egnam Bienvnuego i Luand�. Z kongijskim misjonarzem Hipolitem zabieram si� na p�noc do N'Zeto - krainy olbrzymich baobab�w. Tutaj pr�d tylko bywa, a CB-radio s�u�y za telefon. Jest za to ocean i g�rzysta przestrze� w cenie 200 dolar�w za hektar. Przez 2 dni pij� bimber z trzciny cukrowej - mate vera - z Linu, obywatelem N'Zeto i jego szwagrem policjantem, kt�ry w przyp�ywie pijackiej �wiadomo�ci to rekwiruje moj� kamer�, to oddaje w zamian za kolejn� serie zdj�� rozleg�ej rodziny czekaj�cej grzecznie w kolejce. Nieznajomo�� j�zyka wyzwala we mnie magiczn� si�� pozawerbalnego zrozumienia i pragn� jedyne pewno�ci jutra. Od dw�ch dni czekam na stopa . I nic, absolutnie nic. Czas dryfuje na falach afryka�skiego dnia. Ciesz� si� jak dziecko z zapchanego pick-up'a, w kt�rym stoj� na jednej nodze. W M'Banza Congo przeznaczenie podsuwa mi tym razem Tsikap� - przemytnika o ambicjach kr�la. - Arun, m�j program jest taki: rano jedziemy do Kinshasy. Spotykam go trzy dni p�niej na granicy w Luvu. Jego "rano" nast�pi�o dopiero dzisiaj. Od dw�ch dni czekam na sw�j paszport. Nie chc� odda� - chc� kasy. Tutaj p�aci ka�dy. Po dziesi�ciu minutach Tsikapa wr�cza mi go osobi�cie. W Kongo, siedmiokrotnie wi�kszym od Polski, pojawia si� asfalt, zasi�g GSM i prze�adowane do granic mo�liwo�ci ci�ar�wki przyozdobione gromad� ludzi pouczepianych drzwi, zderzak�w i lusterek. Nasz dwuosobowy gazik d�wiga 10 os�b i ich baga�e. Cz�ste policyjne kontrole polegaj� na "kooperacji" - Tsikapa zwalniaj�c wk�ada zgnieciony banknot do ju� otwartej, oczekuj�cej d�oni. - Arun! W moim kraju jest wolno��. To nie Angola. Tego wieczoru zostaj� zatrzymany. Kamera w Kongo przyr�wnywana jest do karabinu maszynowego.

Kinshasa to 10-milionowy moloch, najwi�ksza wioska �wiata. Jest tu du�o brzydziej, du�o t�oczniej, du�o g�o�niej i du�o weselej ni� w Luandzie. W dzielnicy Mariano - tam, gdzie mieszkam - mam monopol na bia�� sk�r�. Fryzjerzy tu tn� na ulicach, 90% samochod�w to z�om, do tego koszule z podobiznami Chrystusa, komputery Comodore 64, zbiorowe pokazy film�w video i cuchn�ce, pokryte pian� rynsztoki. Ta�czymy. - Tsikapa, jak to jest, �e tutaj wszyscy si� znaj� i si� �miej�? - Jeste�my z jednej dzielnicy. �yjemy. Nie ma powodu do smutku Arun. Czas rusza�. Tsikapa pomaga mi przej�� kolejn� graniczn� bitw� na przej�ciu Kinshasa - Brazzaville. Jedyni z�odzieje i bandyci na mojej drodze to wojsko i policja. Dostaj� informacj� od mojej dziewczyny z Polski, �e ukradli jej samochodowe lusterka. -M�wi�e�, ze u was nie ma Czarnych - dziwi si� Tsikapa. - Nie ma. -To kto ukrad� te lusterka?, nie daje za wygran� - Z�odzieje, biali z�odzieje. - To s� biali z�odzieje!?, dziwi si� m�j towarzysz. Brazzaville to ma�e, schludne, kolorowe, 250-tysi�czne miasteczko. Spotykam tu cz�owieka o wyrazie twarzy diab�a ze starych polskich ba�ni. Moje nazwisko przyprawia go o szata�skie salwy �miechu. Wymieniamy si� numerami i prosz�: 6667067.

Za po�yczone od Tsikapy pieni�dze za�atwiam miejsce na barce "Kotto" p�yn�cej do Republiki �rodkowej Afryki. Polska zakonnica daje mi 2 litry wody, 10 puszek sardynek i b�ogos�awie�stwo. Barka z mazutem to ponad pi��setosobowe miasto i tylko dwie kabiny WC. Kongijczycy, Centralafrykanie, Nigeryjczycy, Suda�czycy, Czadyjczycy i jeden Mundele (bia�y). Pomimo zakazu wyci�gam kamer�. - Poka� tam u siebie, jaka ta Afryka naprawd� jest. Nie tylko g��d i wojny - rado�nie proponuje Fidel. Kilku innych bezpo�rednio daje mi do zrozumienia, ze kradn� cz�� Afryki aby j� p�niej o�mieszy�. Zbli�amy si� do r�wnika. S�o�ce rozpala �elazny pok�ad do 70-80oC redukuj�c niemal�e do zera niewielkie obszary cienia. Ludzie na cale godziny zastygaj� w bezruchu. Ucz� si� od nich nabierania przyjemno�ci z patrzenia ca�ymi dniami przed siebie i nie robienia niczego. Barka to p�ywaj�cy hipermarket. Afryka�czycy rozk�adaj� stragany wsz�dzie tam, gdzie przewiduj� by� d�u�ej ni� kilka godzin. Na przek�r niedogodno�ciom wszyscy przesadnie dbaj� o higien�. Ulubion� lektur� jest tutaj Biblia. Mijamy liczne rybackie wioski. Ucz� Afrykan�w gry w "mecza", oni z kolei cz�stuj� mnie fumb�a, mbinzu, gotowanymi w�ami, kajmanami... Jakie� zamieszanie po�rodku barki. �o�nierze z Konga Brazzaville rozp�atali maczet� �eb �o�nierzowi z Konga Kinshasy - podobno wynik k��tni przy piwie. Boj� si�. - Afryka�ski temperament. Dzisiaj maczeta, jutro b�d� si� przeprasza� - �mieje si� Fidel. W Lirandze zostaj� zatrzymany i przewieziony do Zairu. Zdj�cia - �mierdzi szpiegostwem. Pomaga mi kapitan statku. Rejs niebezpiecznie si� wyd�u�a. Mia� trwa� 10 dni, p�yniemy trzeci tydzie�. Zaczyna brakowa� wody. Mo�na kupi� p� litra za gar�� marijuany. Weseli ludzie zdaj� si� tego jakby nie zauwa�a�, bo przecie� kolejny zach�d s�o�ca naturalnie przybli�a nas do portu w Bangui. Wreszcie Bangui. Patrick zapoznaje mnie z dziewczyn� mojego �ycia - szympansic� Kiki. Chc� za ni� 10 dolar�w. No tak, ale co dalej?

- Bara Mo (witam ci� ). Ludzie s� mile zaskoczeni, �e bia�y m�wi w Sango - urz�dowym j�zyku Republiki �rodkowej Afryki. Stolica to 5 ulic i okalaj�ca je siedemsettysi�czna wioska. Na ka�dym podw�rku p�dz� tu bimber z kukurydzy - arge (30%), a na ka�dym rogu waruje �o�nierz. Patrick wyprawia du�e przyj�cie na moj� cze�� - wzruszaj�ce. - Patrik, jestem g�odny, m�wi� na drugi dzie�.- Ja te�, ale nic nie ma - �mieje si�. - Jak to nie ma!? Wczoraj by�o pe�no �arcia i picia. - Wczoraj by�o wczoraj, dzisiaj jest dzisiaj. Dorzu� do bagietki. Muzu�manie, Katolicy, Protestanci - zgodnie zmierzamy do granicy z Czadem w Gore. Ka�de syczenie hamulc�w wyzwala we mnie pulsuj�cy strach. Co par� kilometr�w dr�g w poprzek drogi i kilku pijanych �o�nierzy. Wysiadka - kontrola. Normalnie 2000 CFA (4 $), ode mnie ��daj� 10. W Afryce wiza w paszporcie to jak kolorowa gazeta w ubikacji - dobrze, �e jest, ale wcale by� jej nie musi. Pokora, debilny wyraz twarzy, brak znajomo�ci j�zyka oraz wtr�cane co drugie s�owo "mesje komendant", czyni� cuda.- Polone. Nie masz pieni�dzy...hmm... to daj mi ten d�ugopis. - Mesje komendant, to m�j ostatni - k�ami� gestykuluj�c - mog� go sprzeda� za 500 CFA. - 300! - OK. mesje Komendant. Mersi. Dzi�ki bogu, cz�sto pytany o szpiegostwo, przez 27 kontroli przechodz� obronn� r�k�. - Czad to nie �rodkowa Afryka, u nas jest wolno�� - t�umaczy mi Abram. W Gore na pytanie co zamierzam robi� w Czadzie, odpowiadam - turist. - Aaaa terrorist!- znacz�co kiwa g�ow� oficer w turbanie.

Zmiana. Pe�no tu bia�ych... turban�w. Zewsz�d s�ysz� gulgocz�cy arabski, szczeg�lnie jedno s�owo - nasara (bia�y). - Podobno to najbiedniejszy kraj �wiata, tak m�wi� w Europie - pytam. Czadyjka Janet kwituje to �miechem odchodz�c na wieczorn� modlitw� - jest muzu�mank�. Ja id� na msz� katolick�. Kilkaset os�b przez 3 godziny chwali Boga w pogodny afryka�ski spos�b. -Dlaczego tu jestem? Bo czuj� si� potrzebny, tu czu� prawdziw� wiar�, czarni nie udaj� - tak to widzi ksi�dz Kazimierz.

N'Djamena jest po�udniowym progiem Sahary. Od pustyni zawiewa ognistym wiatrem. Mieszkam z rodzin� Janet. Na tym samym podw�rku mieszkaj� tak�e katolicy i protestanci-wszyscy si� przyja�ni�. Sma�one koniki polne robi� w stolicy za chipsy, w�giel drzewny pe�ni rol� gazu, �wiat�o pojawia si� w najmniej oczekiwanych momentach. Na du�ej ko�cielnej imprezie psuje si� generator. Muzycy graj� jedynie na tamtamach. Tumany kurzu - wszyscy ta�cz�. - Czy widzisz tych szalej�cych w ta�cu facet�w w czarnych garniturach? Ten to wiceminister, a tamten to ambasador, nawet biskup podryguje nog�. To w�a�nie Afryka -czyste emocje - podsumowuje Kazimierz.

Niestety do Libii jest zakaz wjazdu - rebelia w g�rach Tibesti. Po�yczam pieni�dze na tani bilet Air Afriqiyah. Grube kraty chroni� lotnisko przed napieraj�cym t�umem. Pospolite ruszenie. Baga�e podr�czne wielko�ci fortepianu. Uda�o si� - lecimy. Skala dni i tygodni przeistacza si� w europejsk� skal� minut i godzin. Oczy nie�mia�o zaczynaj� patrze� w przysz�o��, a granic� strachu, kt�r� uda�o mi si� zamkn�� w Czadzie, ponownie trzeba b�dzie otworzy� w Europie, bo tu dopiero tak naprawd� jest si� czego ba�.

Tekst i zdj�cia: Arun Milcarz

 >>> powr�t do strony g��wnej

 

DK MEDIA 2004