Sabaidi czyli Campus Explorers w Laosie

Laos wita nas totalnym zlepkiem kultur i pomieszaniem stylów. Bieda i zacofanie, uderza już na wstępie nawet w stosunku do innych krajów rejonu. Stan ten wynikający z czasów komunistycznej izolacji kraju, paradoksalnie sprzyjał wyjątkowemu poszanowaniu tradycji i religii. Dodajmy do tego resztki francuskiej architektury kolonialnej w miastach i apele z pieśniami narodowo-wyzwoleńczymi śpiewanymi przez dzieci na szkolnych podwórkach (w cieniu palm i wciąganej na maszt nieistniejącej już rosyjskiej flagi) i można pomyśleć , że znaleźliśmy się w świecie którego nie ma. A jednak, Sabadiee - witajcie w Laosie!

W położonej przy granicy z Tajlandią uśpionej stolicy kraju Vientiane wyczyściliśmy niemal do cna jedyny w kraju bankomat i z reklamówkami niewiele wartych banknotów ruszyliśmy na północ (1 USD=1000 kip). Po kilku nieplanowanych przystankach związanych z "drobnymi naprawami" busa wiemy już, że do rozkładów jazdy należy podchodzić z właściwą dla tych stron tolerancją. Planowaliśmy dotrzeć do potężnego krasowego masywu w okolicy miasteczka Vang Vieng i tam skupić się na eksploracji skał, których według naszej "widokówkowej" wiedzy miało być mnóstwo. Kilkusetmetrowe wapienne stożki tworzyły naprawdę niezwykły krajobraz, jednakże ściany w okolicy Vang Vieng okazały się być nieprzydatne wspinaczkowo. Zarośnięte totalną dżunglą, która wdzierając się wszędzie nie oszczędziła nawet pionowych i przewieszonych formacji. Mówiąc krótko ściana jest, ale zieleni... Jedyne możliwości na nowe drogi jakie wypatrzyliśmy, znajdowały się we wnętrzach tych niezwykle malowniczych gór, a dokładnie mówiąc w jaskiniach…Tam dżungli nie udało się jeszcze wedrzeć, a wapienne, lite formacje, aż prosiły się o poprowadzenie dróg. Jak na złość we wnętrzach tych panowały idealne, w porównaniu z lądem, temperatury. Niestety również nieznośna ciemność, która nas "szczurów lądowych" nie napawała optymizmem i wolą walki.

Ruszamy więc na północ w kierunku Luang Prabang osnutą kiepską sławą drogą numer 13. To na niej zaledwie dwa lata temu bandyci wywlekli z autobusu i uśmiercili ośmioro turystów, a trzy lata temu dwanaścioro. Do dziś uchodzi ona za jedną z najniebezpieczniejszych w całej Azji. Poza kosmicznymi krajobrazami i najbiedniejszymi ludźmi świata nie napotykamy jednak nic niepokojącego. Docieramy do Luang Prabang - zwanego również Złotym Miastem - prawdziwej perły z listy UNESCO. Mieścina poraża nas wręcz swoim osobliwym klimatem - ponad 30 z sześćdziesięciu sześciu zachowanych do dziś buddyjskich świątyń zamieszkiwanych jest przez kilkuset przepasanych na pomarańczowo mnichów. Tutejsi mnisi już na pierwszy rzut oka różnią się od tych z Tajlandii, głównie za sprawą skromności i swoich ascetycznych sylwetek. W powietrzu unosi się wręcz aura natchnienia. Luang Prabang to historyczna stolica Laosu i prawdziwe serce kraju. Czasy jej świetności przypadały na XIV wiek. Wtedy to właśnie do miasta dotarł podarunek Khmerskiego króla - ważąca 43 kilogramy, wysoka na 43 cm brązowa statuetka Buddy, zwana Pha Bang. Od jej nazwy - najbardziej czczonego posążku Buddy w Laosie - wzięło swą nazwę całe miasto. Od roku 1893 Laos był kolonią francuską. To Francuzi, zanim zostali przegnani przez komunistyczną rewolucję w 1975 roku, nauczyli mieszkańców niemalże wszystkiego.

Mimo wielu atrakcji miasteczka podążamy dalej, zostawiając je sobie na powspinowy deser. Naszym celem jest osada rybacka położona 30 km dalej na północ, przy rozwidleniu wód Mekongu i Nam Pak Ou. Wiemy o dwustumetrowej wapiennej ścianie wyrastającej częściowo wprost z wody - to z nią wiąże się nasza wspinowa nadzieja. Gdy tuk-tukiem docieramy do wioski, dopada nas tłum tubylców wiążących z nami całkiem spore oczekiwania... finansowe niestety. Żądają też pozwolenia na przebywanie w wiosce i opłaty za wspinanie - w dolcach rzecz jasna. Na widok sprzętu foto i kamery wartość naszego pobytu i ewentualnego wspinu rośnie jeszcze bardziej, a gadka o nowych drogach, które chcemy otworzyć, działa wręcz przeciwnie, niż byśmy się tego spodziewali. Udaje się nam to ustalić przy pomocy Flindta - Australijczyka, który przyłączył się do nas w poszukiwaniu wspinu i przygód. Flindt jest na urlopie, na co dzień pracuje charytatywnie w ONZ-cie w Vientiane. Zdążył więc poznać język i tutejsze zwyczaje.

W wiosce nikt nie mówi po angielsku, a rozmowa na migi, przy pomocy której nie raz już dawaliśmy sobie radę w przeróżnych zakątkach świata, tu jakoś wyjątkowo się nie klei. Usiłujemy tłumaczyć tubylcom, że przyjechaliśmy w celu wytyczenia nowych dróg wspinaczkowych i jakie w przyszłości wynikną z tego korzyści dla wioski. Staramy się też ich przekonać, że będziemy tu spali, jedli i wynajmowali od nich łódź - za pieniądze rzecz jasna. Mimo wydatnej pomocy ze strony Flindta wciąż odnosimy wrażenie, że dla tych ludzi liczy się wyłącznie tu i teraz , a my jesteśmy po prostu kolejnymi białasami do oskubania. Trudno nie przyznać im racji, dziś jesteśmy, jutro wyjedziemy, a oni pozostaną ze swoją biedą, niestety wciąż jedną z największych na świecie.

I oto po dwóch tygodniach poszukiwań dotarliśmy pod ściany, które są już na wyciągnięcie dłoni... po drugiej stronie rzeki, przez którą nie jesteśmy się w stanie przeprawić. Wściekli na Laos, jego komunę, kapitalizm i wszechobecną żądzę pieniądza, wracamy do Luang Prabang by kołować zezwolenie na wspin. Czekając na wydanie tak abstrakcyjnego dokumentu czasu jednak nie marnujemy. Wynajmujemy łódź i na lekko, jedynie ze sprzętem wspinaczkowym udajemy się - nielegalnie - prosto pod ścianę. Wyskakujemy z łodzi już po właściwej stronie rzeki i wtapiamy się w dżunglę dzielącą nas od czerwonych ścian zwanych Eagle Wall. Mamy nadzieję, że nielegalny wspin nie jest tu karany równie surowo jak np. posiadanie narkotyków, które i tak zresztą są wszędzie i choć dziś nielegalne, to nadal stanowią główne źródło dochodu mieszkańców Laosu.

Z abstrakcyjnym dokumentem w dłoni - jak sądzimy pozwoleniem na wspinanie - wydanym przez władze w miasteczku Luang Prabang znów upychamy nasze bety do ciężarowej wersji Tuk-Tuka. Wierzymy, że kolejne podejście do wioski Ban Pak Ou przyniesie lepsze skutki od ostatniego. Tym razem po negocjacjach, które w naszym imieniu prowadzi Inthy - szef jednego z pierwszych w Laosie biur organizujących egzotyczne wyprawy, mamy zamieszkać w domu "głowy wioski". Zdawałoby się więc, że skończą się nasze kłopoty i uda nam się nadrobić czas, który minął w oczekiwaniu na bzdurny papierek.

Po rozbiciu (za "jedyne" 2 dolce od łba) namiotu na strychu chaty wodza wioski zyskujemy poczucie bezpieczeństwa i zażegnania konfliktu jednocześnie. Pozwolenie chyba działa, a moskitiera uzyskana z wnętrza namiotu Campusa działa na pewno, bowiem komary, szczury, jaszczury i inni nieproszeni goście grasowali w całej chacie poza naszym przytulnym azylem. Kolejna wielka zaleta tego miejsca, to prąd niezbędny do ładowania baterii w całej masie naszych cywilizacyjnych zdobyczy od kamery po wiertarkę.

Przy pomocy tej samej ekipy bosonogich śmiałków, która 7 lat temu zaprowadziła na szczyt wyprawę Amerykanów, przedzieramy się przez dżunglę na wierzchołek. Na pętelkach zwieszonych z ostrych wapiennych zębów zakładamy z Mateuszem zjazd by po przepince na spicie dodatkowo asekurowanym z wyglądającej pewnie palemki zjechać kolejne 50 metrów niżej. Mijamy łatwy skalny teren porośnięty najbardziej egzotycznymi gatunkami roślin jakie można sobie wyobrazić, strącając z nich na siebie stada czerwonych mrówek i... jaszczurek.

Na krawędzi przewieszenia skała zmienia nagle kolor, a pomarańczowy idealny do wspinu wapień, rozpościerający się pod naszymi stopami rozbudza nasze nadzieje. Zakładamy solidne stanowisko sądząc, że gdzieś tutaj powinien być koniec naszej drogi. Nie mieliśmy pojęcia, że do podstawy ściany mamy co najmniej kolejne 100 metrów. Majtające się pod nami na tle zielonej tafli wody końcówki lin pokazywały jak konkretny przewis sobie upatrzyliśmy.

Wreszcie powstaje
trzydziestopięciometrowa wytrzymałościowa linia o trudności 7b+ i nazwie adekwatnej do naszej rzeczywistości tutaj "Five dollars for each". Droga prowadzi nieprawdopodobnymi formacjami w pobliżu zagadkowych malowideł usytuowanych jakieś 25 metrów nad glebą, a w zasadzie taflą wody. O jej pierwsze przejście postarał się Sławek, zakładając, że autor naskalnych malunków nie solował jej tu przed nami. Mamy nadzieję, że będzie to preludium do naszej eksploracyjnej działalności. Po kolejnych kilku dniach morderczej roboty w 45-stopniowym upale (na szczęście ściana przez większość dnia znajduje się w cieniu), mamy gotowy kolejny projekt. Jest nieco krótszy i rozwiązuje wyjątkowo logiczną formację, ryskę skośnie biegnącą w 30-stopniowym przewieszeniu. Sprawia ona wrażenie najłatwiejszej formacji w tej części ściany, więc przedłużamy projekt o kolejne 20 metrów z założeniem, że będzie można spróbować całości w ciągu. Nie mamy wątpliwości, będzie to mega hardcore, zwłaszcza w tym klimacie. Zajechani do zera postanowiliśmy odpocząć. Uzupełnienie żywności na targu w Luang i chłodne LaoBeer wydawały się idealnym pretekstem do chwilowego wyrwania się z wioski, gdzie wszyscy razem i każdy z osobna po kilka razy dziennie nagabywali nas o uiszczenie rozmaitych opłat "klimatycznych". Klimat w Pak Ou, może i był wyjątkowy, ale jakoś go nie czuliśmy, z przyjemnością więc leczyliśmy skórę na palcach w pobliskim miasteczku, gdzie można było choć przez chwilę pozostać incognito.

Po powrocie okazuje się, że nasz gospodarz z rodziną nie odwzajemniają naszego "Sabadiee" i szerokich powitalnych uśmiechów. Z grobową miną pokazują nam na migi, że nasze pozwolenie jest już nieważne i nie możemy dłużej tu zostać. Nasz mówiący kilka słów po angielsku kierowca Tuk-Tuka jak na zawołanie wyjmuje kolejny papier zapełniony pismem robaczkowym i opatrzony mnóstwem pieczęci. Po kilkugodzinnej analizie starszyzna wraz z policjantem w plastikowych klapkach, uznaje, że nie jest to właściwy dokument. Musimy więc znów jechać do miasta i organizować nowe pozwolenie. Wkurzeni na maxa rozliczamy się za spanie i wrzucamy wszystkie nasze rzeczy do tego samego Tuk -Tuka, w którym zawitaliśmy tu rano. Kolejny dzień chyli się ku zachodowi, a nasze buły miękną coraz bardziej, niestety nie od wspinu lecz od upałów i ciągłego przerzucania plecaków. Mamy najgorętszy miesiąc w roku, nawet w stosunku do upalnej Tajlandii czujemy spadek mocy o jakieś 50% , a kolejne zatrucia w ekipie - ponoć normalka dla białasów - tylko stan ten pogłębiają. Do tego kompletne mleko na niebie, słońca nie widać, co nie przeszkadza, by temperatura powyżej 45 stopni wciąż się utrzymywała zaś 35-stopniowy upał w nocy nie pozwalał na sen. Pot zalewa nas nawet, gdy siedzimy bez ruchu na pace jadącego tuk-tuka. W takich momentach rozumiemy dlaczego Yankesi zabawiający się tu w wojnę dostali sromotnie w tyłek, mimo militarnej przewagi i zrzucenia na ten maleńki kraj ponad 2 milionów ton bomb (w przeliczeniu na 5 milionów mieszkańców, najwięcej w historii ludzkości!). Wracamy więc do punktu wyjścia, na brzeg Mekongu w Luang Prabang. Marzymy o tym, by wreszcie wspinanie zabrało nam choćby tyle czasu co kolejne dogadywanie się, gdzie chcemy dopłynąć i targowanie o cenę za wynajęcie kolejnej łodzi...

Wśród wielu zazwyczaj przykrych niespodzianek, które wciąż stawały nam na przeszkodzie w realizowaniu wspinaczkowych celów, jedna okazała się wyjątkowo atrakcyjna. W Luang Prabang zostaliśmy skutecznie uwięzieni na kilka dni przez... nadejście Nowego Roku - 2549. Grunt zaczął nam się palić pod nogami, bo kilka ostatnich dni wyprawy mieliśmy bardzo szczegółowo zaplanowanych. Tymczasem z okazji największego lokalnego święta, przypadającego na naszą Wielkanoc Buddyjskiego Nowego Roku obchodzonego wyjątkowo uroczyście właśnie tutaj, nie mieliśmy żadnej szansy na wynajęcie łodzi i dotarcie pod nasze ściany, a z racji braku kolejnego pozwolenia przejazd tuk-tukiem przez wioskę nie wchodził w grę. Czwartego dnia ciągłej fiesty, gdy przymusowy rest day wydłużał się w nieskonczoność, zaczęliśmy mieć poważne obawy co do tego, czy uda nam się przejść nasze projekty. Ospitowane i wyczyszczone linie dróg czekały na pierwsze przejścia jedyne 30 km stąd. My tymczasem podążaliśmy w wielobarwnym korowodzie tancerzy, mnichów, transwestytów i najpiękniejszych dam za świętym posążkiem Buddy - Pha Bang. Całkiem pogodzeni z sytuacją wbiliśmy się tym samym w nurt świętowania i szał fotografowania.

Przez lata wspinaczek i podróży widziałem, jak mi się zdawało wiele, jednak kilkudniowa ceremonia nie miała sobie równych. W końcu wszystko wróciło do normy i oto płynęliśmy wreszcie pod ściany, mijając wzdłuż Mekongu zdobne, piaskowe stupy zbudowane na cześć Buddy. Nostalgia ustępuje miejsca wspinowemu sprężeniu. Mamy niezłego farta, niebo zasnute ciemnymi chmurami i temperatura koło 35 stopni, to jak na tę okolicę super warunki do wspinu. Więc dzisiaj albo nigdy. Zasadniczą linię, dwudziestopięciometrową ryskę o dziwnych ruchach, dla której zarezerwowaliśmy nazwę "No money, no climb" pierwszy przechodzi Gacek, wyceniając ją na 8A. Za drugą przymiarką linia pada też pod szponem Matea, a potem Sławka. Oddychamy z ulgą - to nasz ostatni dzień przed trzydniowym powrotem "na styk". O planie awaryjnym - dwóch dniach więcej i powrocie laotańskim samolotem do Bangkoku - woleliśmy nawet nie myśleć i to nie z przyczyn finansowych. Męczący, bo wielokrotny wspin "pod film" po naszej nowej drodze przypada na mnie, jeszcze tylko sesja foto i jesteśmy bez mocy i skóry na palcach - załatwieni na cacy. Wszystko odbywa się w szalonym tempie, bo gdzieś tam po cichu liczymy na chwilę czasu i przymiarkę do naszej najtrudniejszej lini - 45-metrowego megaprojektu będącego przedłużeniem "No money, no climb" o kolejny wyciąg. Wszystko razem to morderczy ciąg narastających trudności, na pewno powyżej 8B. Robimy po przymiarce roztkliwiając się nad pięknem linii i estetyką hardcore’owych przechwytów. Wiemy jedno, droga pozostanie wspaniałym prezentem dla naszych następców. Wyposażona w 20 wpinek z poznaczonymi magnezją chwytami byłaby definicją wytrzymałościowego wspinu i wizytówką każdego rejonu. Tym bardziej nam żal, że znajduje się tak daleko, a nasz powrót jest już tak blisko. Po ciemku zjeżdżamy wprost do łodzi. Nasz boatman wkurzony wizją nocnego powrotu bez świateł wśród skał po wyschniętym na maxa Mekongu, dostaje na przebłaganie wspinaczkowe buty Evolve i to dokładnie w jego maleńkim azjatyckim rozmiarze. Pięćdziesięcioletni facet cieszy się jak dzieciak, a my po tym co wyczyniał czekając na nas pod ścianami, jesteśmy przekonani, że nie raz jeszcze zrobi z nich użytek. Na brzegu w Luang Prabang, gdzie dobijamy po trzech godzinach, dyktuje nam swój adres na, który obiecujemy wysłać fotki i film: SUK BAN SIENG, Boat Driver Nr 121.

Tekst i zdjęcia obiektywami Sigma: Jacek Kudłaty

 >>> powrót do strony głównej

 

DK MEDIA 2004