HELIBOARDING NA
KAMCZATCE
Chyba każdemu snowboadzieście śnią się po nocach dziewicze stoki gdzie zakłada pierwszy ślad. Śnieg jest puszysty świeci słonce jest ciepło niby nie wiele. Jednak aby ten sen się spełnił trzeba mieć dużo szczęścia czyli być o właściwej porze w właściwym miejscu albo zaplanować taka przygodę. Ja chciałbym przybliżyć wam tę drugą opcję czyli Heliboarding. Miejsc na świecie gdzie można zrealizować tą wizje jest całkiem sporo Nowa Zelandia, Chile, Alaska, Kaukaz, Kamczatka, Kirgistan. Ze względu na bardziej przystępne cenny co nie oznacza tanio najlepiej wybrać w tym celu do Rosji. Wiosna tego roku na zakończenie sezonu miałem okazje sprawdzić jak to wygląda na Kamczatce.
Zacznę może od minusów takiego wyjazdu na wschód.
1.Biurokracjia przy załatwianiu wizy (wg mnie najlepiej powierzyć to jakiemuś profesjonalnemu organizatorwi)
2.Połączenie lotnicze samoloty latają do Moskwy dwa razy dzienie ale na Kamczatke tylko raz dzienie więc nocleg w Moskwie jest nie unikniony co podraża wyjazd.
3.Strach przed samolotami spod czerwonej gwiazdy. Wg mnie nie uzasadniona fobia i zaszłość. Bo kto pierwszy wysłał człowieka na orbitę. Na pewno nie amerykanie. Samoloty nie budzą może zaufania ale nie są to jakies stare graty. Tylko modele do których nie jesteśmy przyczajeni.
4.Wycieczka raczej dla osob ustabilizowanych finasowo bo tanie oznacza jednak wydatek kilku tysięcy złotych.
5.Pogoda niestety nie ma gwarancji że będzie odpowiednia i jedynym zabezpieczeniem jest wydłużenie
pobytu.
Teraz plus których jest znacznie wiecej.
1.Jesli kiedyś myślałeś o zjedzie na snowboadzie na plaże nad ocean to jest to do zrobienia. Nawet więcej bo w programie jest też zjazd do wnętrza czynnego wulkanu. Nie będę wspominał o jedzie w słońcu i zakładaniu śladu bo po to tam jedziesz. Taki wyższy standard.
2.Ludzie czyli ziomale są Słowianami i nie ma żadnej bariery no może taka, że nie potrafimy tyle wypić.
3.Kontakt z natura. Na Kamczatce w praktyce nie wyciągów do tego nie ma tez lasów iglastych a ludzie mieszkaja w dwuch miastach. Widok oceanu i dymiących wólkanow pozostawiają nie zatarte wspomnienia. Przyczym należy wspomnieć że wólkan dymi codzienie inaczej co podnosi walory estetyczne przyglądaniu się temu zjawisku.
4.Imprezy czyli afterparty. Duży plus nie dość, że na parkiecie mnogo fajnych lasek to do tego wszyscy się bawią. Wrażenia jak na bardzo zajwkowych imprezach na Helu.
5.Inne atrakcjie. Ciepłe źródła i te prawdzie i te podrabiane kolo hotelu są super wypełniaczem czasu. Naprawde miło można się zrelaksować popijając piwko w pustym basenie w którym woda ma z 40stopni. Istnieje tez możliwość wypożyczenia skuterów śnieżnych w rozsądnej cennie lub wycieczki na psich zaprzęgach. Z obowiązkowu trzeba również zaliczyc jakąś restaruacjie z suszhi najlepiej japońską (do japoni jest tylko jakies 3tys km). Istnieje jeszcze wiele innych atrakcji których nie zaznaliśmy ale to zależy od kreatywności ekipy.
6.Atmosfera przygody. Ponieważ wszystko jest znajome ale trochę inne cały czas towarzyszy miłe poczucie odkrywcy.
7.Wizyta w Moskwie kto nie był to zaliczy tą atrakcjię. Wizyta na placu czerwonym jest obowiązkowa plus przejadżka metrem. Zmienia się światopogląd na nasza rzeczywistość. Nawet jeżeli mieszkasz w dużym mieście po powrocie będziesz patrzył na nie inaczej.
8.Bezpieczeństwo. Na pewno Kamczatka jest strefą przygraniczną nie ma tu problemow z przestępczością. Caly czas czuwaja nad nami nasi Helibordingowi opiekunowie. Tak ze się nie nudzimy ani w nocy ani wdzien.
Prolog.
Kilka słów jak do tego wyjazdu doszło i dlaczego Kamczatka. Sam pomysł padł pierwszy raz w samolocie, gdy w zeszłym roku lecieliśmy na Kaukaz. Spotkaliśmy wtedy górników, którzy jechali na wakacje do Mineralnych Wód, a normalnie pracują przez pół roku na Kamczatce. Opowiadali nam wtedy, jakie to piękne góry tam mają i jak jest super. Później temat wracał przy różnych okazjach.
Dlaczego Kamczatka? Dlatego iż jest to jedno z dwóch miejsc na świecie, gdzie się jeździ po aktywnych wulkanach (drugie to Nowa Zelandia). Dlatego iż zawsze chciałem zjechać z góry na plażę. Bo jest to miejsce niezwykle dzikie i nieskażone turystyką i wyciągami.
Kłopoty. Ponieważ jest to dość odległe miejsce, więc podróż trzeba dobrze zaplanować. Niestety szybko się okazało, że nocleg w Moskwie nas chyba nie ominie, ale z drugiej strony oczywiście to bardzo przyjemne miejsce. Wiza do Rosji to ciąg biurokratycznych papierków, a konsulaty rosyjskie są tylko dwa (W-wa i Kraków). Radzę, więc raczej skorzystać z pośrednictwa jakiegoś biura w tej kwestii, bo inaczej zajmie to wam co najmniej dwa tygodnie. Bilety lotnicze: tu nie można za dużo kombinować, bo może się to słabo skończyć. Nam np. najpierw zmieniono godzinę odlotu samolotu z Moskwy, a następnie go anulowano. Więc nasza wycieczka trwa jeden dzień krócej.
Koszty: no nie jest tanio, a nawet drogo. W ostatnim roku zdrożało paliwo lotnicze i przełożyło się to na ceny biletów lotniczych w Rosji i ceny lotów Helikopterem - w sumie podwyżka 30%. Porównując jednak ceny takich imprez z Nową Zelandią czy Chile lub Szwajcarią, to i tak jest tanio. Wiem, że może dla niektórych osób może to się wydawać dziwne; po co tyle wydawać kasy, jechać gdzieś na koniec świata, a tam śnieg na plaży... Cóż, jeśli jesteś prawdziwym snowboarderem - freeraiderem to będziesz wiedział, o co chodzi.
Dzień 1
Podroż zaczynamy od krótkiego lotu (2h) do Moskwy. Mamy zwiększony limit bagażu do 30kg. Zegarki nam się przesuwają o 2h do przodu. W Wawie było 15 stopni, w Moskwie 4 stopnie. Musimy nocować, bo dalszą drogę będziemy kontynuować jutro. Nocujemy w Novotelu przy lotnisku na koszt Aerofolotu, bo anulowali nam samolot. Zaliczamy bardzo fajną integracyjną imprezę, przedłużającą się do rana w hotelu - fajny klimat dużo stewardes i pilotów, choć niestety nikogo nie namówiliśmy na drinka.
Dzień 2 - zwany trzecim
Rano lekkie problemy z obudzeniem się maja wszyscy. Na szczęście śniadanie nas nie ominęło.
Po śniadaniu idziemy jeszcze dospać chwilę. O 13 mamy autobus na lotnisko. W autobusie poznajemy Francuzów, którzy też jadą na Kamczatkę. Na lotnisku spotykamy Gregoria, który jest przedstawicielem Heliboarding Russia. Zaczyna się odprawa i ten cały cyrk z zawijaniem toreb w papier. My korzystamy tylko z zabezpieczenia suwaków. W samolocie będzie 300 osób, wiec odprawa się przedłuża.
Jest 15.00; lecimy niecałe 9h, ale przesuniemy zegarki 9h do przodu czyli minie noc i wylądujemy o 10.00 AM. Próbujemy się przespać w samolocie, ale nie wszystkim się to udaje.
Lądujemy - noc trwała 3h. Wita nas bezchmurne niemal niebo. Wychodząc z samolotu jakiś koleś zabiera nam paszporty. Niby wiedziałem, że się tak robi, ale trochę dziwne uczucie. Koleś bierze paszport i gdzieś znika. Kamczatka jest strefa przygraniczną, do tego lotnisko jest raczej jak dworzec PKS.
Przed lotniskiem spotykamy naszego przewodnika i wszystko gra. On dostaje nasze paszporty i on będzie nas meldował. Propozycja jest taka, że trzeba korzystać z pogody i zacząć loty już dzisiaj jak najprędzej, bo pogoda może się nie utrzymać przez cały tydzień. Ne mamy nic przeciwko. Odwożą nas do hotelu żebyśmy się przebrali. Jesteśmy zakwaterowani w Hotelu Blue Lagina - oczywiście to nie moskiewski Novotel ale nie przyjechaliśmy tutaj, żeby siedzieć w pokojach. Jemy śniadanko po raz drugi tego dnia i wraz z trzema Estończykami ruszamy na lotnisko. Lotnisko znajduje się za miastem. Miasto i cała okolica robi wrażenie jednego wielkiego PGR-u. Wszędzie jakiś taki nieład. Dużo domów jest opuszczonych lub w ruinie. Tu i ówdzie są jakieś bloki. Ale za to w tle z każdej strony las i góry... to rekompensuje ten bałagan. Po oczywiście dziurawych drogach przemykają z rzadka stare graty i jakieś wypasione terenowe samochody (większość z kierownicą po prawej stronie, bo stąd bliżej do Japonii niż do Europy).
Docieramy na lotnisko; jakaś buda, ale na płycie stoi co najmniej 10 helikopterów. Dołączają do nas jeszcze Rosjanie - 5 osób, czyli w sumie będzie nas 13. Poznajemy przewodników, choć nie zapamiętuję żadnego imienia. Będzie ich trzech. Odbywa się rutynowe szkolenie, czyli jak się wsiada do helikoptera, jak działa biper, jak się zachować w sytuacji zagrożenia i takie tam... ważne sprawy. Wszystko dzieje się w pośpiechu, bo nadciągają chmury.
Pierwszy zjazd niby z malej górki, jakieś 1200m, ale kończy się dość męczącym trawersem. Chłopaki chcą zobaczyć jak jeździmy, żeby dobrać trasy do naszych umiejętności. My oczywiście deklarujemy, że jesteśmy expertami, co generalnie nie odbiega od rzeczywistości, ale jakoś nam nie wierzą. Następna trasa już z 1400m, śnieg wyżej jest dużo fajniejszy no i widok też robi się ciekawy - do oceanu brakuje nam kilku kilometrów. W tle dwa dymiące wulkany - widok zapiera dech w piersiach. Trzecia trasa: lecimy jeszcze wyżej - 1700m. Tu niespodzianka w postaci płatów przewianego śniegu... trochę jak na lodowcu. Niezbyt milo się po tym jedzie. Czwarta trasa to już totalny odlot lecimy na 2100m i startujemy ze szczytu. Popadamy w lekka euforie. Na górze trochę wieje. Wiatr, który jest strasznie przenikliwy, ale to co nas otacza dookoła zapiera kolejny raz dech w piersiach. Co się stanie jak człowiek się przyzwyczai do takich warunków?
Ruszamy. Przewodnicy nie są w ogóle podekscytowani, wręcz odwrotnie, bo będziemy jechać żlebem, w którym śnieg jest niezwiązany i łatwo o lawinę. Ruszamy pojedynczo; najpierw zjeżdża żlebem przewodnik i przez motorolkę daje znać, ze możemy ruszać pojedynczo. Żleb nie jest ani jakoś super stromy, ani super wąski, ale rzeczywiście nawaliło tu kupę śniegu i wszystko się obsuwa... bajka. Dalej też było ciekawie - śnieg był idealnym puchem, w którym się pływało; za każdym skrętem zostawał z tylu duży obłok. Po drodze zjechaliśmy w chmurę i zrobiło się nie ciekawie, ale szybko ją przejechaliśmy. Na końcu, gdy jechaliśmy w cieniu góry nie było widać wzniesień, bo wszystko się mieszało. To był najlepszy zjazd dnia. Nie wiem jak długo jechaliśmy, ale wg mnie z 8 km. Za każdym razem zjeżdżamy praktycznie na poziom morza, wiec różnica wysokości też była imponująca, bo jakieś 2000m (następnym razem wezmę od kogoś GPS to będzie wiadomo, co i jak). Następuje przerwa. Nawet przewodnicy są jakoś podekscytowani tym zjazdem; czujemy się wyjątkowo, jak jacyś wybrańcy. Robimy mały piknik: ser, wędlina, herbatka zagryziona marsem. Ostatnia trasa może nie była nadzwyczajna, ale pojechałem za przewodnikiem i zaliczyłem dwa niezłe loty ze skał po 10 m każdy. Jeden z niezłą glebą, bo nie wiedziałem, gdzie spadnę. Lecimy do kwatery głównej. Padamy ze zmęczenia i przede wszystkim z braku snu. W Polsce dochodzi właśnie 5 rano. Przycinam komara jak większość. Później to samo robię w busie. Ledwo trzymam się na nogach. Ale gdy docieramy do hotelu ogłaszam wymarsz na basen do ciepłych źródeł 100m, od naszego hotelu. Wstęp mamy for free. Na basenie wskakujemy do jacuzzi; woda ma 45 stopni - straszna zupa, ale tego nam było trzeba. W około trochę Rosjan w różnym wieku, ale większość to młodzi ludzie. Zastanawiamy się, co oni tu robią na tym zesłaniu. Ale nie mamy chęci w tym momencie na nowe znajomości. Słońce chowa się za górą - robi się nie przyjemnie. Pora do sauny i na obiadokolacje. Nie musze nikomu tłumaczyć ile czasu zasypialiśmy, gdy dotarliśmy do łóżek. Była 21.
Dzień 4
W nocy różnica czasu dała się we znaki ja wstałem o 4 i już nie usnąłem. Na śniadanko podali……. mielonego (o 8.30 rano). Przed 10 w autobus i na lotnisko, bo pogoda się nie zmieniła. Na lotnisku lekka zmiana składu; dzisiaj są inni Rosjanie. Lecimy dzisiaj w przeciwną stronę i będziemy latać w rejonie najwyższego wulkanu. Pierwszy zjazd z 2100 na 900m. Na górze są płaty totalnie zmrożonego śniegu, ale większość to puch - trzeba patrzeć, gdzie się jedzie. Błyskawicznie nabiera się prędkości, której się nie czuje, a później przy upadku na twardym lodzie to nic przyjemnego. Ten zjazd to totalny freeride: są dwie możliwości zjazdu: ja jadę za Andriejem do żlebu w lewo; jest wąski i stromy, ale śniegu ogromna ilość. Udało mi się zjechać bez zatrzymania. Normalnie, gdy poginam na krawędzi, czasami szczególnie, gdy nie jestem rozgrzany bolą mnie nogi, ale w puchu nie ma z tym problemu. Następna trasa z 2360m również na 900m, tyle że z drugiej strony góry. Pojawiają się chmury, ale jesteśmy ponad nimi i są jeszcze daleko. W oddali dymią dwa wulkany. Ta trasa miała bardzo ostry początek i również dwie wersje na początku: trudna i łatwa. Fajnie, że można wybrać. Trochę się zagapiłem i nie pojechałem za Maximem, który skoczył z 5 metrowej skały... cóż następnym razem będę uważniejszy. Ale trudno się oderwać od samodzielnego zakładania śladu. Są odcinki, że jeździmy pojedynczo dla bezpieczeństwa wtedy trzeba podnosić rękę i jak na skoczni jechać... wtedy, to ty jedziesz i przed Tobą tylko jeden ślad. Chyba mam z tym już obsesje. Jak się później okazało, to był tego dnia najdłuższy zjazd.
Pogoda się pogarsza; chmur jest coraz więcej i nie będziemy dzisiaj zjeżdżać z aktywnego wulkanu, tak jak było w planach. Andriej jeszcze nam obiecuje, że zjedziemy z 3000 na pocieszenie, ale zaczynam w to wątpić. Lecimy na inną górę, na 2000m. Na górze, jak na lotnisku, a to po prostu jest nieaktywny wulkan. Takie małe boisko do piłki nożnej. Ale gdy podchodzimy do krawędzi to sobie przypominamy, że jednak jesteśmy na szczycie. To bardzo dziwny, taki szczyt, który jak tort ktoś obciął na górze. Początek jedziemy bardzo ostrożnie, a później to już znowu dowolność. Robią się niemal wyścigi, kto pierwszy do helikoptera.
Następna trasa zaczyna się z 1900m, ale jest strasznie długa i kończy się na 800m. Początek był nieciekawy, bo było mało puchu - jakieś 30cm, a pod spodem wywiane formacje śnieżne i nie można było się rozluźnić. Później był niesamowicie długi trawers, ale z lekkim spadkiem, wreszcie żlebik bardzo stromy, ale niestety też trochę zmrożony i wywiany. A później to już lekki spadek, ale strasznie szeroko i tak aż do helikoptera. Rejon, w którym jeździmy jest bez drzew tak jak i większość tych gór - w końcu te wulkany są aktywne. Na dole czasami widzimy trochę kosodrzewiny, ale to rzadko. Pogoda ciągle się pogarsza. Poganiają nas, bo chcą wykonać normę 5 zjazdów. Lecimy na 2200 i znowu zjazd na 800m. Zmieniamy stronę stoku na południową i zawietrzną. I puchu to tu jest niemal za dużo. Ale ponieważ świeci tu mocne słońce, puch jest trochę za ciężki. Jak się jedzie to deska wydaje taki dziwny dźwięk, jak na harmonijce. Na stromych odcinkach wznieca się takie tumany śniegu, że chwilami nie widzi się, gdzie się jedzie. Raz podjechałem do Krzyśka, to dostałem taką fangą śniegu w twarz i poczułem się, jak by mnie ktoś uderzył.
Minęło 5 zjazdów; jest już po 15.00. Ale ten czas leci. Mamy przerwę z piknikiem i Rosjanie wyciągają termosy z herbatą, słodycze, owoce, ser i wędlinę. Całkiem przyjemnie.
Po 30 minutach pakują nas i oświadczają, że plan wykonany, ale możemy jechać jeszcze raz. Nie kapuję czy będę miał dopłacać z tego tytułu, ale to nie ważne - na górę. Powtarzamy tę trasę, co rano pierwszy raz, tylko w troszkę innej wersji, wiec wiem gdzie jedziemy i gdzie są fajne nawisy śniegu, z których można skoczyć. Oddaje dwa skoki jeden zwalony, bo za bardzo mnie wbiło w śnieg. Znowu zjeżdżam na raz i nie chcący wyprzedziłem przewodnika - dostaje opieprz. Słusznie zresztą trochę; za dużo w tym euforii trzeba wracać na ziemie i przestrzegać zasad bezpieczeństwa.
W helikopterze przychodzi zmęczka i odzywa się nie przespana noc. Prawie przysypiam. Na lotnisku przewodnicy mówią, że nie będzie prawdopodobnie pogody jutro, bo nadchodzi niż, ale istnieje szansa, że będzie zbliżał się wolniej i wtedy spróbujemy latać. Wracając wbijamy się do spożywczaka. Zakupujemy alkohol, choć muszę przyznać, że nasz zakup jest skromny; Estończycy kupują po butelce na głowę. A my chyba znowu jesteśmy zbyt zmęczeni na imprezę. Wieczorem tradycyjnie basen, tym razem nie było prawie ludzi, bo to poniedziałek, wiec są w pracy (wiem już, że większość to żołnierze, lotnicy i podwodniacy; są też rybacy i hodujący tu bydło pasące się na śniegu).
Na kolacji podali nam zapiekanego homara z serem. Na prawdę bardzo dobre. Nasi przyjaciele Estończycy chcą się integrować; zamawiają flaszkę, leja po 100ml - wymiękamy. Sen przychodzi w 5 s; zmęczenie górą - to chyba przez ten basen.
Dzień 5
Rano okazuje się, że pogoda jest łaskawa, żadnej chmury. Po śniadaniu ruszamy wiec na lotnisko. Zatrzymujemy się na bazarze, bo Estończycy chcą kupić kawior, ale zakupy się nie powiodły. Na lotnisku są nowe twarze. Przylecieli dzisiaj Rosjanie - jest ich 4, czyli w sumie do latania jest 22 osoby; trochę dużo, do tego leci z nami ekipa TV; ciasno strasznie. W programie dzisiaj aktywny wulkan. Lecimy dosyć daleko, przelatujemy nad dymiącym kraterem, chłopaki mówią, ze będziemy tam zjeżdżać. Przyglądam się i nie widzę, gdzie, ale to teraz nie ważne. Lądujemy u stóp góry. Dzielimy się na dwie grupy i połowa leci teraz połowa czeka.
Czekamy na drugą cześć ekipy. Z daleka widzimy jak to wygląda. Nadlatuje helikopter, zawisa nad górą i wyskakują chłopaki jeden za drugim, jak na desancie. Helikopter chwilę wisi i powoli się podnosi, robi nawrotkę i odlatuje na dół. Wzbijają się tumany śniegu. Na górze niesamowity widok. Z tyłu morze, z przodu trzy wulkany, a do tego spoglądamy na dół do dymiącego krateru. Czuć zapach siarki. Jesteśmy na wysokości 2100m.
Zaczynamy zjeżdżać, ale śnieg jest przewiany i zmrożony; nie jedzie się zbyt fajnie. Od czasu do czasu wjeżdżamy na płaty świeżego śniegu, ale to nie puch. Trasa nie jest w sumie powalająca z nóg - taki sobie zjazd.
Następny lot już bez podziału na grupy - lecimy na sam szczyt 2360m, ale zjazd w tym samym stylu. Po grudach i przewianym śniegu. Zjazd jest naprawdę długi i nie wiadomo czy jechać wolno czy lecieć na maxa w dół. Ochrzciliśmy ten zjazd boardercrossowym. Pod koniec nawet mi się podobało, ale to w momencie, gdy jechaliśmy między małymi krzaczkami. Znowu na górę tam gdzie za pierwszym razem. Teraz było trochę lepiej, bo leżało więcej świeżego śniegu. Czwarty zjazd wreszcie do krateru. Najpierw trawersem po grzebiecie góry. Wszyscy są podekscytowani; przed nami krawędź, za nią ostry spadek i cała masa nawianego śniegu zjeżdżamy północną ścianą. Jest wreszcie masa prawdziwego puchu. Szeroko, spadek, ciągle pod tym samym kątem. Na dole jest jakby drugi krater, a obok jezioro. Podchodzimy do tego właściwego. Ze środka wydobywa się para, która się skrapla i tworzy różnorodne, siarkowe formy. W środku ziemia jest ciepła, choć raczej jest to popiół. Ostatnia erupcja miała miejsce w marcu 2000r i wtedy z jeziora woda wyparowała. Teraz to tylko bardzo głęboka dziura. Ale już teraz z powrotem na brzegu tworzy się lodowiec. Widok ten znany jest chyba, każdemu kto był na jakimś lodowcu. Spod śniegu wydobywa się zielonkowaty lód. Jeden z przewodników był w pobliżu krateru po erupcji i opowiadał jak to się wszystko zmieniło, Jak wyglądają bomby wulkaniczne. Podobno cały teren był podziurawiony jak ser szwajcarski. To musiał być widok. Ale to, co widzimy teraz też jest niesamowite. Ruszamy dalej po zewnętrznej ścianie właściwego krateru na dół. Po drodze dojeżdżamy do miejsca, gdzie jest mnóstwo małych gejzerów. Dalej jedziemy trawersem jeszcze z kilometr i dojeżdżamy do helikoptera. Robimy przerwę na tradycyjny piknik. Dopytuje się czy będziemy zjeżdżać dzisiaj jeszcze do morza, bo został nam jeden zjazd, a do oceanu mamy tylko 2km. Odpowiedź jest twierdząca. Nie mogę się doczekać. Wreszcie lecimy. Najpierw kołujemy nad plażą; domyślam się, że to ta, na która zjedziemy. Z góry wygląda imponująco. Lądujemy na górze dokładnie nad woda - wysokość 860m. Krótka sesja zdjęciowa i na dół. Ku mojemu zaskoczeniu było to chyba jedyne miejsce gdzie zagrożenie lawinowe było tak duże. Zresztą nasza grupa przyczynia się do spuszczenia lawiny. Nie było to może zbyt spektakularne, ale śnieg był niesłychanie ciężki. Trasa wiodła wśród drzew i krzaków. Śnieg jest mokry, ale ponieważ nie był pocięty żadnymi śladami jechało się bardzo przyjemnie. Końcówka to lekki trawersik. Wjazd na plażę był momentem niemal wzruszającym. Zatrzymanie i kto pierwszy dotknie oceanu i zanurzy snowboard.
Plaża była kamienista z gładkich, wulkanicznych, czarnych kamieni. Woda miała 4 stopnie, ale znalazł się mors, który wskoczył do wody. Pełen respekt. My zadowoliliśmy się kolejną sesją zdjęciową i krótkim polegiwaniem na ciepłych kamieniach. Zjazd na plaże to było moje marzenie, które się spełniło. Wymyśliłem je dawno i zawsze uważałem, że to nie zły pomysł, tylko tak jakoś nic nie robiłem w kierunku realizacji mojego największego marzenia. No ale, wreszcie stało się - fantastycznie. Ten dzień pod względem jazdy nie był najlepszy, ale za to wrażenia estetyczne i doznania były ogromne. Taka turystyka krajoznawcza. Po powrocie do hotelu nie mamy siły nawet na świętowanie. Pospaliśmy się jak dzieci.
Dzień 6
Jednak prognoza pogody się sprawdziła - nie ma pogody. Przyszedł niż, choć chłopaki nazywali go szumnie cyklonem. W zasadzie to nie zmartwiło nas to byliśmy już trochę zmęczeni. No i kasę mamy w zasadzie już z tylko na jeden dzień latania.
Oprócz heliboardingu mamy zorganizowanych kilka atrakcji. Najpierw jedziemy na wycieczkę do ciepłych źródeł, potem obiad w Pietropavlovsku i imprezę. Zaczęliśmy od zakupów na bazarze.
Bazary - jakie są, każdy wie. Wrażenie zrobiły na mnie tylko stoiska z rybami. Suszone, obcięte głowy na wagę. Jakieś skorupiaki i kraby nie jest to codzienny widok. Wpadamy jeszcze do spożywczaka po napoje alkoholowe i ruszmy do tych źródeł. Widok nie odbiega od rosyjskich standardów, czyli drewniany domek obok jeziorka i babuszka w chusteczce sprzedająca bilety. Za budynkiem tradycyjne wygódki. Muszę jednak przyznać, że było relaksująco. Woda była bardzo ciepła miała zapach siarki. Do tego zimne piwko i jest ok. Mieliśmy też sesję w zimnym jeziorku. W mieście organizatorzy zabrali nas do japońskiej restauracji. Zamawiamy oczywiście suszi i kraby. Zabawa rozkręciła się na dobre. Po godzinie jesteśmy już zintegrowani z Rosjanami, którzy dołączyli do nas wczoraj, z naszymi przewodnikami, z Estończykami, ze Stefanem z Austrii oraz z chłopakami z Uralu. Po kolacji ruszamy na kręgielnię, gdzie bijemy rekordy w nie trafianiu w kręgle. A na koniec uderzamy do dyskoteki, w której bawimy się do rana. Rosjanki są bardzo rozmowne, drinki w barze umilają czas, muzyka przeplatana rosyjskim hip-hopem. Tak się skończył rest day.
Dzień 7
Relax day. Wiatr i śnieg, prawie jak na Antarktydzie. Dopiero pod wieczór pogoda dochodzi do siebie. Mniej więcej tak jak i my po wczorajszej imprezie w Sportbarze.
Dzień 8
Za chmur wychodzi słonce i rodzi się nadzieja na latanie. O 11 ruszamy na lotnisko. Niestety silny wiatr krzyżuje wszystkie plany. Czekamy jeszcze 2 godziny na poprawę pogody, ale na próżno. Ruszamy na miasto na bazar, bo Łotysze chcą kupić kawior. Krzychu też się daje skusić na zakupy. Potem dzień toczy się jak zwykle, czyli obiad zakrapiany wódką, basen znowu kolacja, wódeczka i do łóżeczka. Ten basen chyba tak działa, bo przecież nic wielkiego nie robiliśmy. No może też alkohol... Tego wieczoru nasz kolega z Austrii nie wrócił z miasta, bo nie mógł się wysłowić gdzie mieszka.. (zgadnijcie dlaczego J)
Dzień 9
Rano budzi nas Maxsim i się żegna. Chłopaki z Moskwy lecą do domu, bo prognoza na najbliższe dni jest zła; wrócą tu sobie za tydzień. Przytomniejmy i widzimy, że lotów nie będzie. Pada gęsty śnieg. Trochę rozczarowani idziemy na śniadanie. Organizujemy sobie czas. Jedziemy pojeździć na psich zaprzęgach i pociągać się na snowboardzie za skuterami. Do tego ostatniego nie wszyscy są przekonani. Dostajemy dwa psie zaprzęgi po 7 psów każdy i w dwa eskortujące skutery ruszamy w trasę. Pętla ma długość ok. 25 km. Jazda za skuterem na desce to w sumie nic nowego, bo tak samo jest jak za samochodem. Nie mniej jest to całkiem zabawne. Natomiast jazda psim zaprzęgiem to było fantastyczne doznanie. Niby nie jedzie się bardzo szybko, ale trzeba balansować ciałem wydawać komendy. Gdy robi się trochę bardziej kręta droga, nie jest to takie łatwe. Ja wywróciłem się dwa razy. Raz na zakręcie psy skręciły, a ja pojechałem prosto. Drugi raz jadąc z górki trochę nieudolnie hamowałem i też gleba.
Następnie udaliśmy się na basen. Po relaksie w wodzie zaczęliśmy świętować urodziny Krzyśka. Później umówieni byliśmy na pożegnalną kolację. Krzysztof miał odśpiewać sto lat po francusku, rosyjsku (w paru wersjach) i polsku. Do jedzenia podawano różne zielska, duszone na wiele sposobów, czyli to, co daje natura Kamczatce. Oczywiście nie obyło się bez wódeczki zalewanej specjalnym wywarem na wzmocnienie organizmu. Do tego trzeba dodać rosyjskiego brodatego grajka i już się ma pełen obraz sytuacji. Ta imprez to było swego rodzaju pożegnanie, bo stawili się wszyscy przewodnicy i były wszystkie, osoby, które w tym czasie latały na heliboarding. Tak miło rozpoczęty wieczór, nie mógł się tak po prostu skończyć. Co prawda każdy z nas wybrał inna opcję. Ja ruszyłem z Krzysztofem w miasto do Sport Baru. Co tam się działo trudno opisać w kilku słowach. Generalnie było bardzo wesoło i będę wspominał tę imprezę z łezką w oku jeszcze przez wiele dni. Bar opuściliśmy o 6.30; zgarnęliśmy jeszcze Stefana, który miał już niemiłe doświadczenia w powrocie do hotelu (któregoś wieczoru po prostu nie umiał powiedzieć taksówkarzowi gdzie mieszka). Po godzinie zasłużonego snu, rzeczywistość okazała się brutalna, choć trzeba przyznać, że humory ciągle dopisywały. Pora ruszać na lotnisko. Samolot odlatuje o 11.00.
Dzień 10, czyli doba ma 31h
Na lotnisko przyjeżdża jeszcze Sasha, który był naszym przewodnikiem i żegna się z nami osobiście. Jak to powiedział zapewne nie na długo. Odprawa w żółwim tempie ciągnęła się w nieskończoność. Start był zaskakująco gładki jak na samoloty produkcji rosyjskiej, a na pokładzie wszyscy się pospali. Lot minął szybko, choć to aż 9h. W Moskwie turystyczny standard, czyli wyprawa na Plac Czerwony. Świeci słońce, ale jest tylko 5 stopni. Włóczymy się tu i tam; jest niedziela i cala masa ludzi. Wypijamy szampana przed Kremlem świętując wciąż urodziny Krzysia. Zaglądamy na Arbat. Czas minął szybko, jak to bywa w takich sytuacjach i w pośpiechu musieliśmy wracać na lotnisko. Meldujemy się na pokładzie samolotu jako ostatni. Do Warszawy tylko niecałe 2 godziny. Jesteśmy już wykończeni, szczególnie, że czas stoi w miejscu (starujemy o 21, a w Warszawie lądujemy tez o 21.00) Po 25 h podróży jesteśmy w domu. Niby nie tak długa to była podróż, ale to druga nieprzespana noc... DOBRZE BYĆ JUŻ W DOMU!
Epilog
Kamczatka pod względem infrastruktury i ludzi tam mieszkających nie jest specjalnie egzotyczna. Niewątpliwie jednak była to najwspanialsza moja wyprawa snowboardowa. Porównując to z Kaukazem, gdzie też latałem na heliboarding, uważam ze Kamczatka jest dużo ciekawsza. Oczywiście wyprawa nie jest tania, ale to ciągle dużo mniej kasy, niż na Alasce, w Nowej Zelandii czy w Chile. Wydaje mi się też, że doznanie, jakie dostarcza wizyta na Kamczatce są bezcenne i unikalne. To naprawdę super uczucie jeżdżenie wśród dymiących wulkanów i w pobliżu Oceanu. Przed wyjazdem słyszałem obawy różnych osób, co do bezpieczeństwa przelotu. Samolotami, którymi lecieliśmy wzbudzały zaufanie, więc jeśli ktoś boi się latać, to, po co, chciałby latać helikopterem (dużo gorzej wg mnie wyglądają czartery do Egiptu).
Po każdym takim wyjeździe pada pytanie gdzie następna wyprawa. Ja już dzisiaj wiem, że będzie to Iran oraz Whistler w Kanadzie.
Piotr MIMI Szlązak
info@snowandsurf.pl
|