MORA MORA CZYLI CAMPUS EXPLORERS NA MADAGASKARZE
Lądowanie w Antsirananie. Wraz z wyrzuceniem naszych wypchanych do granic możliwości plecaków CampuSa, wprost na brukowaną płytę lotniska, zmieniamy klimat na tropikalny. Ta najdalej na północ Madagaskaru wysunięta mieścina, znana jako stolica wyspiarskiej sex turystyki wita nas gorąco. Z otwartych okien błyszczącego, choć wiekowego, Renault 4 z utęsknieniem wypatrujemy wapiennych urwisk Montagne Francaise. Od francuskiego obieżyświata i eksploratora Michela Pioli, autora niemalże wszystkich dróg w rejonie, wiemy, że wyrastają one jedynie 20 km za miastem. Nie da się jednak skupić na wypatrywaniu odległych planów - mijamy korowody kolorowych rykszy i ludzi oraz stragany pełne egzotycznych owoców i nie mniej egzotyczne bambusowo-blaszane chatki, grożące w każdej chwili zawaleniem. Ze zdziwieniem spoglądamy na mijane drzewa i krzewy. Nie trzeba być wytrawnym biologiem, aby już na pierwszy rzut oka stwierdzić, że coś w tej florze nie gra. Znajdujemy się bowiem w kraju, gdzie 80% roślin to gatunki endemiczne występujące tylko tutaj...
Podkręceni już samą drogą z lotniska, zatrzymujemy naszą pękającą w szwach taxówkę w samym środku największego wiru - po lewej zachęcająco błyska szyld Hotelu Surfen, po prawej tłum kłębi się na targowisku. Nie mamy wątpliwości, znaleźliśmy się w sercu miasta. Przysiadamy z wrażenia w pierwszej z brzegu knajpie. Nie spuszczając z oczu naszych bagaży próbujemy ogarnąć myśli i kłębiące się obrazy, niczym żywcem wyjęte z planów kolonialnych filmów. Dopiero po paru łykach piwka, wspaniałego, malgaskiego gatunku endemicznego z pod znaku THB (Three Horses Beer) spostrzegamy, że w wielobarwnym tłumie, aż po sam horyzont, nie mamy szans wypatrzyć drugich białasów. Czujemy się trochę nieswojo, ale czyż nie o to nam chodziło?
Później namierzamy bardziej cywilizowaną część miasta z francuską boulangerią, internet-cafe i bankomatem - jednym z czterech na całej wyspie. Wyspie dwa i pół raza większej od Wielkiej Brytanii a zamieszkałej przez jedynie 15 milionów ludzi!
Montagne Francaise
Po wykupieniu pozwolenia na wyjazd z miasta znów ciśniemy się w żółciutkiej renóweczce. Jedziemy do położonej wśród dzikich plaż Rameny, maleńkiej wioski rybaków, która oddalona jest o 8 km od skalnego muru Montagne Francaise. Staje się ona naszą bazą wypadową na wspin. Gdzieś po 10-ciu dniach najtrudniejsze propozycje rejonu - wycenione na 7C padają Os-em (bez znajomości drogi), więc czujemy się gotowi do kolejnego etapu wyprawy. Czekają na nas skaliste, bezludne wyspy "pływające" po Kanale Mozambickim. Jego szerokie na jedyne 300 mil morskich wody oddzielają dryfujący wciąż w kierunku Azji Madagaskar od kontynentu afrykańskiego. Co ciekawe, historycznie i kulturowo ciemnoskórym Malgaszom znacznie bliżej jest do dalekiej Azji niż pobliskiej Afryki.
Terenową ciężarówką pamiętającą czasy stacjonujących tu francuskich legionistów przebijamy się przez busz w kierunku zachodniego wybrzeża. Podążające za nami żółte (te)renówki 4 wypchane po dach wiklinowymi koszami z prowiantem radzą sobie nienajgorzej. Po tej eskapadzie, będąc pod wrażeniem ich off- road'owych możliwości przechrzcimy je z francuska na katr-katr'y czyli 4x4.
Dobijamy do Ampasindavy. Pozbawiona elektryczności wioska to kilka rybackich chat zbudowanych na balach. Na uroczej plaży walają się cuchnące rybie wnętrzności. To tutaj Mathieu, 32 letni Francuz, który porzucił rodzinne Fontainbleu pod Paryżem na rzecz Madagaskaru, poznał Tinę. Bez ich udziału i pomocy, znajomości języka i zwyczajów, eksploracja wyspy byłaby dla nas w hardcore'owym zadaniem. Ledwo trzymająca się kupy ciężarówka, zwana taxi-brusse, dociera tu raz w tygodniu. Oczywiście w sprzyjających okolicznościach przyrody, czyli w porze suchej. Przez nasze zimowe miesiące, wtedy gdy pada, malgaskie wioski odcięte są nawet od siebie nawzajem. Odcięte od świata są zaś przez cały czas...
NOSY ANDANTSARA I NOSY ANJAMBALOVA
Uśmiechnięty kapitan wywleka z wody dwie ponad metrowe ryby - to nasza dzisiejsza kolacja. Okrąglutki kucharz w t-shircie z napisem SnowboardingMagazine, już zaciera ręce. Ciekawe czy nasz wesoły kucharz widział śnieg choćby na zdjęciu?
Drewniana szalupa z porwanym masztem kołysze się na falach, wolno płyniemy w stronę raju. Fantastycznych skalnych i bezludnych wysp mijamy wiele, wspinaczka na nich nie wchodzi jednak w grę. Są to jedne wielkie cmentarzyska, a jedna z fady (niepisany, przekazywany z pokolenia na pokolenie zbiór praw i obyczajów) mówi, że miejsc tych nie wolno nawet wskazywać palcem. Poszanowanie lokalnych wierzeń to podstawa kiedy chce się zjednać sobie przychylność lokalnej ludności. Zresztą, cały świat opiera się na tych samych regułach, a kwestie wiary wszędzie należy traktować ze szczególną dbałością i szacunkiem.
Wyspy dla wspinania, zaledwie 5 lat temu odkrył inny francuski wspinacz osiadły wraz ze swą czarnoskórą pięknością na Madagaskarze - Gil Gautier. To on wskazał je Michelowi Pioli, który trzymając je przez kilka lat w tajemnicy zarezerwował dla siebie przyjemność poprowadzenia większości z istniejących tu dziś ponad 60-ciu dróg wspinaczkowych.
Gdy wbiliśmy się w wapienne ściany, zrozumieliśmy Francuza. Każda z jego dróg to prawdziwa perełka i to bez względu na trudność. Do wielkiej estetyki ruchów, jaką narzucała skała, dodać należy wyjątkową magię miejsca. Błękitne laguny pod stopami i bujający się na nich orzeszek naszej łodzi otoczony przez ławice ryb... Do tego świadomość, że na wyspie jest zaledwie 10 osób, bo tyle wysiadło z naszej łodzi...
Rum dla przodków
Żółte namiociki CampuSa rozbite wśród muszli i resztek rafy koralowej na wyspie Nosy Andantsara stanowią naszą bazę przez najbliższe dni. Koniec baterii w laptopie i cyfrze każe mi ostatecznie zerwać z cywilizacją i pozwala na jeszcze głębsze zespolenie z naturą. Sprzyja temu prosta i mistrzowska zarazem kuchnia oraz długie, ciepłe wieczory przy rumie, którego pierwszą szklankę zawsze należy wylać przodkom. Dla Malgaszy życie doczesne jest mało znaczącym epizodem. Służy jedynie rozmnażaniu i służeniu duchom zmarłych, z którymi Malgasze łączą się po śmierci. Zmarły póki posiada jeszcze ciało, traktowany jest jak żywy. Przed złożeniem do grobu sadza się go za stołem, częstuje rumem, i jedzeniem, opowiada historie. Raz na jakiś czas takie wesołe biesiady przenoszą się pod grobowce, gdzie rodziny wydobywają zwłoki bliskich i bawią się wspólnie do białego rana.
Najlepszy wspin jest na sąsiedniej wyspie - Nosy Anjambalova. Ocieniony aż do popołudnia sektor Mozambik już z łodzi wygląda imponująco. Po pięciu minutach podejścia po wznoszących się wprost z plaży kilkumetrowych głazach porośniętych palmami i aloesem widzimy prawdziwe rozmiary ścian. Zaczynamy od biegnącego diagonalnie La Tropique Capricorne (6B+). Przewieszony, żółty wapień o doskonałym tarciu i wygodnych chwytach to zaledwie przedsmak wspinu po sąsiednich drogach. Zaraz potem wbijamy się w Indian Tonic (7A+/B), 30 metrów wytrzymałościowego wspinu i wiszące dwa metry za plecami liany dają nam poczucie obcowania ze światem z dziecinnych snów, z czymś czego nie wymyślili nawet autorzy animowanej wersji Madagaskaru.
Liane Folie (7B+/C) startujące trzy metry na prawo to zapowiedź kolejnej wspaniałej przygody. Po dwudziestu pięciu metrach przyjemnego ciągu napotkany crux przechytrza Matea - po bezludnej okolicy niesie się krzyk Tarzana dyndającego teraz na linie kilka metrów niżej.
Dobrze rozgrzani udajemy się 50 metrów dalej. Ścieżka typu "przyroda napada" wyprowadza nas pod drogę o nazwie Tofo Masina. Ta krótka wspinaczka o trudności 8A jest aktualnie najtrudniejszą propozycją Madagaskaru. Siedmiometrowy dach podcięty wcześniej 35-cio stopniowym przewieszeniem daje nam obraz niezłego hardcore'u. Próby pierwszego na tej drodze Os-u (przejścia bez znajomości drogi) kończą się fiaskiem. Zarówno Mateo jak i ja odpadamy od ściany przed ukończeniem drogi. Mathieu pociesza nas, że trudna linia oparła się już wielu mocarzom. Przerzucamy się więc na lżejsze zajęcie. Nurkujemy z harpunami a wieczorem zajadamy langusty i octopusy przekonani o tym, że drugiego takiego miejsca na świecie po prostu nie ma.
PAROQUET VALLEY
Przykucnięci pod najstarszym drzewem baobaba w dolinie, kiwając się na boki i nucąc do rytmu, uczestniczymy w przedziwnej ceremonii, którą zgotowali nam buszmeni z pobliskiej wioski - Antanavaquery. Jej wódz i zarazem najstarszy mieszkaniec, 83-letni Grand Papa, polewa szeroki pień drzewa miodem i likierem prosząc przodków, aby nas strzegli i nie gniewali się, że od jutra będziemy... wiercić skałę. Plemię zamieszkujące te okolice to Antanakarana, czyli Ci którzy pochodzą od skały. Mamy więc wrażenie, że są nam szczególnie bliscy. Mamy też szczęście, że wapienne urwiska po obu stronach doliny nie kryją świętych dla Malgaszy grobowców przodków, moglibyśmy wtedy zapomnieć o eksploracji Paroquett Valley.
Codziennie po drodze w skały, idąc z naszego obozu położonego w cieniu potężnych drzew mango, mijamy obóz brytyjskich naukowców. Już od dwóch miesięcy łowią w swoje siatki coraz to nowe gatunki płazów i gadów chcąc sporządzić pełną listę występujących w Dolinie Papug gatunków. Kawałek dalej robimy tradycyjny już przystanek pod drzewem papajowym. Mathieu pewnym ruchem maczety ścina najbardziej dojrzałe owoce. Nagle moją uwagę przykuwa dziwna, wisząca niczym kurtyna, ściana bujnej zieleni. Za moment stoję w czerwonym piasku pod wapiennymi soplami zwisającymi z przewieszonej pod kątem czterdziestu stopni dwudziestometrowej ściany. Miejsce to bardzo przypomina sektor Ton Sai Beach na południu Tajlandii, tyle, że bez tłumu ludzi i zabijającego skwaru. Jeszcze dziewiczy sektor, nazwany przez nas wkrótce BlocAge ma kolejną wielką zaletę. Przez ścianę lian i egzotycznych pnączy niemal w ogóle nie przebija się słońce, które normalnie na tą stronę doliny świeci przez cały dzień. Ganiając pod ścianami, wypatruję możliwości poprowadzenia drogi i wołam chłopaków. Nagle odkrywam szeroką na pół metra szparę zionącą chłodem. Wbijam się w nią bez namysłu przeciskając się w stronę refleksów światła po drugiej stronie. Po wyjściu z klaustrofobicznego tunelu stoję na dnie skalnego kanionu. Kameleony w panice nawiewają spod nóg a drzewa yuki pną się do góry w kierunku promieni słońca. Wszystko to nic przy czterdziestometrowych przewieszonych ścianach, na których niebieskie, żółte i szare ścieki wyznaczają niemalże gotowe linie dróg. Nie mogę uwierzyć w wartość znaleziska - penetrowaliśmy przecież dolinę kilkakrotnie w poszukiwaniu najlepszych ścian. Pojawia się reszta ekipy i nazwa na nowy sektor - Black Jack Kanion.
Wisząc w sky-hooku (maleńki haczyk wieszany na występie skalnym, aby wisząc na nim zamontować spity), delikatnie przykładam wiertarkę do ściany, aby osadzić spita. W przewieszonych, wapiennych formacjach z przewagą chwytów typu "ścisk" oraz pionowych "kaloryferów" akcja tego typu to prawdziwa kalwaria. Po zmianie na prowadzeniu Mateo z wielkim rumorem zalicza lot wraz z wiertarą. Szczęśliwie zawisa tuż nad glebą. Obok mnie wbity w ziemię spoczywa skalny dziób, na którym jeszcze przed chwilą wisiał i który zdawał się być super pewny. Kolejno powstają piękne i wytrzymałościowe trzydziestopięciometrowe wspinaczki - Crimpe Grimpe (7a/b) oraz Midi on the Rock (7b/c).
Pełni mocy po kilkudniowym odpoczynku w Antsirananie po powrocie do doliny dorzucamy kolejne, przepiękne nowości. Powstaje Grand Papa (7c/8a) oraz (Ale Baba) 8a/b. Ta druga, niezwykle ciągowa droga z siłowym cruxem (najtrudniejszym miejscem) w dachu staje się najtrudniejszą na Madagaskarze. Przeliczamy ostatnie spity i przenosimy się w sektor BlocAge chcąc zrobić jeszcze trzy drogi. Znów walczymy od dołu. Pierwsza powstaje Tsara (7b). Jeszcze piękniejsza od niej jest Tsara Be (7c) oraz Dandoriliepka (7b/c). Nazwy nadajemy drogom na pamiątkę naszych polsko-malgaskich konwersacji z lokalną ludnością. Tsara znaczy dobrze, tsara be - bardzo dobrze a dondoriliepka to maleńki kurczaczek dziko żyjący w buszu. Obdarowani przez buszmenów - tuż po ceremonii zezwalającej nam na wiercenie skały - żywymi ptaszkami, musieliśmy je zabić, oskubać, usmażyć i wreszcie zjeść...
TSARANORO
Wciśnięci miedzy uśmiechniętego dziadka z kogutem na kolanach i karmiącą piersią matkę wypchaną po sufit kolektywną taksówką zwaną taxi-brussem jedziemy na południe. Za plecami pozostawiliśmy już Tanę (Antananarivo) i jedynie 600 km dzieli nas od osiemsetmetrowego big walla - kolejnego celu naszej wyprawy. Za oknem prawdziwie rajskie pejzaże, wspaniała harmonia, którą tworzą pola ryżowe i pracujący na nich przy pomocy zebu (woły) ludzie jakby z innej epoki. Z nosami przyklejonymi do szyby nawet nie czujemy trudów kolejnego dnia w drodze. Choć malgaska muzyka dudniąca na full ze skrzypiących głośników oraz śpiewy współtowarzyszy podróży trochę nas już zmęczyły.
Czerwoną, piaskową drogą dobijamy do Vahitsaoki. Na niewielkim placyku w środku wsi miło witają nas odziani jedynie w kolorowe chusty przedstawiciele zamieszkującego te okolice ludu Bara. Na przyjacielskie gesty i słowa "Salam Vaza" odpowiadamy jak zwykle grzecznie "Salam Vaza". Dopiero pod koniec wyjazdu okaże się, że pozdrawialiśmy ich słowami... witaj biały. Na hasło Tsaranoro i gesty świadczące o tym, że przyjechaliśmy się wspinać, udaje nam się wynająć tragarzy. Ostatni dziesięciokilometrowy odcinek naszej trasy pod ścianę kosztuje nas równowartość czterech butelek coca-coli, a w zasadzie clasiko-coli, kolejnego arcyciekawego gatunku endemicznego.
Podczas pobytu w dolinie oprócz mnóstwa przygód, nowych doświadczeń, obserwacji i fotek naszym łupem padają następne drogi. 250-metrową Black Magic Woman o trudności 6C+, poprowadzoną przez wyprawę Słoweńców pokonujemy w niecałe 3 godziny już w pierwszym "rozgrzewkowym" dniu. Droga wiedzie przez jedną z bocznych ścian masywu Tsaranoro, nazwaną bardzo adekwatnie do tego, co dzieje się u jej podnóża, Lemur Wall.
Delikatna i niezwykle techniczna wspinaczka na drodze Out of Africa (600 metrów granitu podzielonego na 14 wyciągów o łącznej trudności 7A+), mimo średnich trudności, konkretnie nas wycieńcza. Już w połowie ściany okazuje się, że postradaliśmy całą skórę na palcach, a nasze sportowe modele butów, które tak dobrze spisywały się w wapiennych przewisach na północy wyspy, tutaj wyciskają nam łzy z oczu i nie pozwalają skupić myśli wokół przechwytów. Do tego hulający wiatr, który robi wszystko, aby skutecznie zaklinować nam linę i uwięzić w ścianie na noc i tak zamiast sportowego wspinu w ciepłej skale mamy obraz żywcem wyjęty z górskich filmów grozy. W świetle czołówek docieramy do namiotów. Trzy dni odpoczynku to minimum, by odzyskać skórę na palcach. W tym czasie zza sąsiedniej grani nadciągają czarne chmury i nic już nie przypomina egzotycznego Madagaskaru sprzed kilku dni. Nasz czas również ucieka, więc mimo mżawki postanawiamy wbić się w krótką jak na tutejsze warunki bo "jedynie" 320-metrową ścianę Mitsinjoarivo z jej jedyną drogą Le Crabe aux pinces d'or. Mimo dwugodzinnego podejścia wcale nie czujemy się rozgrzani, czy tak ma wyglądać Madagaskar? Po urobieniu jakichś stu czterdziestu metrów drogi i wyjściu z przewieszonego fragmentu ściany wymiękam. Mamy za sobą trzy wyciągi przyzwoitego wspinania (7A, 6C, 7A), ale na widok potężnej, cieknącej wodą "połogizny" ciągnącej się aż do szczytu zmarznięte palce odmawiają posłuszeństwa. Nigdy wcześniej bym nie uwierzył, że na Madagaskarze przyjdzie mi grzać dłonie od nagrzanej po zjazdach na linie ósemki.
Cucumber Flying Circus, droga Polaków sprzed pięciu lat o wycenie 7B+, ma zaledwie 2 powtórzenia i żadnego w OS-ie. O świcie wchodzimy w blisko 600-metrową ścianę mając nadzieję, że ziomalom udało się znaleźć kawałek solidnego pionu. Tymczasem prowadzenie 60-metrowego wyciągu o trudności 6C z marną asekuracją i niezwykle czujnymi ruchami po trzeszczących (chcących się oderwać) krawądkach mocno męczy mnie psychicznie. Od tej pory sprzęt fotograficzny, który beztrosko spoczywał w nerce obok worka na magnezję, przekazuję idącemu na drugiego Mateowi. Ku naszej radości z wyciągu na wyciąg ściana pionuje się coraz bardziej. Wisząc w stanowisku żałuję, że nie mam aparatu... Następny wyciąg to kluczowe 7B+ - strasznie chciałbym zrobić to bez odpadnięcia, choć sądząc po kurczowych ruchach poniżej może być ciężko. Wiszę kilkaset metrów nad ziemią, patrzę w dół i niby nic mnie nie rusza, ale wchodząc w ścianę czuję, jak moja władza nad ciałem jest jakoś dziwnie ograniczona... Robię ten wyciąg chyba godzinę, kilkakrotnie znajdując się w pozycji, z której nie mogę ruszyć do góry ani cofnąć się, ani odpaść. Wolałbym nie patrzeć pod nogi, ale misterne ruchy w tnących palce chwycikach wymagają perfekcyjnego stania a do tego ta cholerna druga lina do zjazdu, którą wlokę za sobą przypiętą z tyłu uprzęży i z którą wiatr wyczynia na trawersie cuda, aby tylko nie pozwolić bym dopadł stanowiska. I gdy po ostrej walce straciłem pomysł, siły i wszystkie expresy doznaję olśnienia, że to musi być tuż, tuż ...i jest za przewinięciem po prawej!
Kolejny niekończący się wyciąg mimo swej urody wyciska już tylko łzy i sprawia, że palce bez skóry trzymają mocniej niż trzeba. Potem jeszcze trochę wspinu i ponad 600 metrów zjazdów w ciemnościach i wreszcie twardo, choć na zupełnie miękkich ze zmęczenia nogach, stoimy na czerwonej ziemi. Po dwóch miesiącach od wylądowania na Czerwonej Wyspie czujemy nieuchronnie uciekający czas, który właśnie nas dopadł. Satysfakcja z całkowitej realizacji planu jest ogromna, jednak wizja opuszczenia prawdziwego raju na ziemi tłumi nieco naszą radość i każe nam prędko wymyślić coś, co pozwoli nam wkrótce tu wrócić.
Tekst i zdjęcia obiektywami Sigma: Jacek Kudłaty
|